Rozmowa podsłuchana przy piwie.
- Ciągnąłem to swoje piwo, spojrzałem za okno, a potem spojrzałem ponownie na Mirka. Od godziny z.....
ogniem w oczach, opowiadał o tych swoich rybach i trochę mnie już nudził.
- Mówię ci, z tym stawem w Łazieńcu, to całkiem dziwna historia jest - nawet nazwa jest trochę dziwna. Kto to widział, żeby staw w Łazieńcu nazywał się Łazieniec? To tak, jakbyś miał psa i wołał na niego "Pies". Wszystko dziwne z tym stawem jest.
Słyszałem dawno jak ludzie gadali, że tam podwójne dno jest, ale kto by temu wierzył? Ja nie wierzyłem, ludzie różne bujdy gadają, ale jakiś taki tajemniczy to on jest. Nigdy nie widziałem, żeby tam się ktoś kąpał, ale ryby podobno były. Sam w tym stawie lina takiego jak dłoń złapałem - o takiego, ale to było jeszcze wcześniej zanim o tym podwójnym dnie się dowiedziałem. Chyba to było jeszcze za kawalerki? Taa..., to musiało być wtedy, bo z bratem na tych rybach byłem.
Powiem ci co było później, tylko nie spadnij z krzesła. Był u nas Marcin z żoną i trochę przeciągnęła nam się impreza - do rana nam zeszło. Marcin rzucił nagle pytanie i zarazem propozycję... idziemy na ryby?
Ja nie łowiłem więc nie miałem sprzętu, zatem poszliśmy najpierw do niego po wędki, a potem na ten cholerny staw w Łazieńcu.
Tam była taka wyspa, oddalona około dziesięć metrów od brzegu. Żeby się na nią dostać, trzeba było przejść po gałęziach, ułożonych na nich deskach, kawałkach płyt itd....
Ostrożnie stąpając po tej prowizorycznej kładce, krok po kroku, dostaliśmy się na tą wysepkę. Usiedliśmy na ułożonych wcześniej przez kogoś gałęziach i rozłożyliśmy wędki. W sumie, to nie bardzo nam się chciało łowić. Było zbyt ciasno na dwóch, nie było nawet gdzie odłożyć pudełka z przynętą, więc zaczęliśmy od piwa.
Gdy już byliśmy w połowie konsumpcji, Marcin dostał branie ryby na swojej wędce. Strasznie nas to podekscytowało, do tego stopnia, że i ja zaangażowałem się w to, aby mu pomóc.
Nasze poczynania były dość niezgrabne, nie można było stanąć na nogach, wszystko pod stopami się kołysało, a rybka dzielnie walczyła na żyłce.
W pewnym momencie, Marcinowi zsunęła się noga z gałęzi i wpadł do wody. Szczęśliwie złapał się jakiegoś wystającego kija, ja podałem mu rękę i pomogłem wdrapać się ponownie na chybotliwy brzeg wysepki. Marcina wędka, znalazła się kilka metrów od brzegu i powoli się oddalała. Piwo z butelek się wylało, robaki wysypały się z puszki i przepadły między patykami.
Był początek września, ranek był chłodny ale nie zimny. Marcin był cały mokry, ja trochę wystraszony sytuacją i chyba stopniowo trzeźwiejący. Postanowiliśmy zrezygnować z dalszego łowienia i udać się do domu. Chcąc wstać, postanowiłem pomóc sobie wędką i użyć jej jako podparcia. Wsparłem się na niej i zauważyłem, że kij gdzieś znika. To była czterometrowa wędka dawnego typu, zbudowana z dwóch części, nie mogła się więc teleskopowo składać. Wciskałem ją dalej w głąb, i gdy zostało mi jeszcze około metra kija wyczułem prawdziwe dno stawu. Wtedy opanował mnie strach, wynikający z uświadomienia sobie grozy zaistniałej sytuacji.
Szczęśliwie opuściliśmy to miejsce na drżących nogach i duszą na ramieniu. Pomyślałem sobie, że gdyby ta wysepka się pod nami zarwała, to nikt by nas nigdy nie znalazł. Nagle zrobiło mi się dziwnie zimno. Adrenalina zeszła i chyba resztki alkoholu też ze mnie wyparowały. Wracaliśmy do domu niewiele do siebie mówiąc. Potem, rzadko wspominaliśmy tę historię - tym bardziej nie opowiadaliśmy jej innym - nie było czym się chwalić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Skomentuj, wyraź opinię - można anonimowo.